Żel pod prysznic: olej cedru syberyjskiego i masło kakaowe

Żel pod prysznic: olej cedru syberyjskiego i masło kakaowe

Niby zwykły żel pod prysznic, a jednak nasza ciekawska natura i tak chce, abyśmy eksperymentowali w tej kwestii - kuszące zapachy, nieznane marki, fikuśne opakowania czy ciekawy opis lub skład. Nie zawsze jednak okazuje się to najlepszym pomysłem, ponieważ.. Żel Planeta Organica hucznie nazwany Organicznym cedrem/kakao wysusza skórę. Ale od początku!

Zdecydowanie skusił mnie opis tych produktów na stronie - delikatny, nie wysusza, a także perełki w składzie - w przypadku cedrowego - organiczny olej cedru i ekstrakt z rokitnika, a w przypadku kakao - masło kakaowe, sok z aloe vera i macerat z zielonej herbaty. Ponadto krąży powszechna opinia, że rosyjskie kosmetyki są po prostu dobre. Zatem zrobiłam zamówienie na Goodies - do koszyka wrzuciłam te dwa żele - jeden z dla mnie, drugi dla G.

Opakowanie stanowi butelka w kolorze pasującym pod względem skojarzeń do zawartości, czyli kakao-delikatny brąz, a cedr-zieleń. Pojemność opakowania jest niestandardowa - 360 ml (w cenie ok 13-14 zł), choć smukła butelka sprawia wrażenie większej. Dużym atutem jest pompka - bardzo wygodne rozwiązanie niezależnie czy korzystamy z niej pod prysznicem czy w wannie. Etykieta jest bardzo skromna - poza logo nie widnieją na niej żadne obrazki, jedynie opis i skład. Jestem zadowolona, że naklejka w naszym rodzimym języku nie odmacza się i brzydko odkleja, jedynie napisy się z niej po pewnym czasie ścierają.

Konsystencja typowo żelowa, nie ma co się nad nią rozwodzić. Kolor żelu jest zbliżony do barwy opakowania. Wydajność oceniam na niezłą - jedna pompka pozwala na umycie danej części ciała, choć nie pieni się rewelacyjnie, więc polecam gąbkę.
Jedną z ważniejszych kwestii przy żelach pod prysznic jest zapach - większość spełnia swoją rolę myjącą, a efektowna woń potrafi je wyróżnić. Ten kakaowy ma wyraźny zapach czekolady, takiej gorzkiej, ze sporą zawartością kakao. Jeśli zaś chodzi o cedrowy, to tutaj wyczuwalne są dla mnie męskie nuty (chyba przez to, że cedr pojawia się w męskich perfumach) - delikatny, świeży, może nieco leśny,

Działanie określam jako niezłe - wszak myć myje (a przecież nieziemskiego nawilżenia nie oczekuję), jednak jak napisałam na wstępie żele nieco przesuszają skórę, więc po umyciu się nim należy niezwłocznie sięgnąć po balsam i nawilżyć skórę. Przyznam, że jak tak teraz pomyślę, to jest to motywujące - często sobie odpuszczam smarowanie ciała, ale koniec końców wolę robić to ze względu na troskę i pielęgnację, a nie ratowanie przesuszonej skóry. Miło było spróbować czegoś nowego, ale powrotu do nich raczej się nie spodziewam..

Muszę przyznać, że jest to jeden z niewielu przypadków, kiedy rosyjski kosmetyk mnie rozczarował. Czy Wam również zdarzyła się taka wpadka?
Czy Pink sands ma brata? I My serenity

Czy Pink sands ma brata? I My serenity

Myślę, że każdy ma jakieś swoje rzeczy, do których ma sentyment. Stary aparat, za ciasne już spodnie, które wiszą dalej w szafie.. Jednym z takich punktów u mnie jest wosk Yankee Candle Pink sands. Był to pierwszy wosk jaki kupiłam, spodobał mi się na sucho i po odpaleniu, także zapałałam miłością do zapachu w formie tarty do kominka. Nie musicie mieć wątpliwości, że gdy tylko na świecowej grupie przeczytałam, że My serenity, który pochodzi z najnowszej kolekcji Q1 2016, jest podobnym zapachem do niego, to od razu go zakupiłam.

Porównując obydwa zapachy, My serenity jest dużo słodszy, ale bez obaw - nie będzie mdłości, lecz odprężenie. Wyczuwam w nim owoce, nieco kwiatów oraz subtelną nutkę piżma, czyli to co obiecuje producent. Wszystko idealnie komponuje się ze sobą i nieco przypomina zapach egzotycznych drinków z palemką oraz tacą świeżo pokrojonych owoców, po które ręka sama leci. Jest to rozkoszny i miło kojarzący się dla mnie zapach. Mam nadzieję, że wiecie o czym mówię: relaks w letnie popołudnie w czasie urlopu ;)

Całą serię My Serenity znajdziecie na Goodies w cenie od 8 zł (wosk).

Wolicie delikatne słodkie zapachy czy raczej wyraziste np korzenne?
Jak polubiłam się z makijażem cieniami? I Iconic 3

Jak polubiłam się z makijażem cieniami? I Iconic 3

Zawsze podobały mi się kolorowe makijaże, które oglądałam na blogach czy stronach z inspiracjami. Ba, nawet wydawały mi się banalnie proste w wykonaniu. Zajarana byłam również paletkami z mocnymi kolorami (letnia My Secret Hot colors, Technic electric beauty) i się w nie zapatrywałam, także wystarczyło stanąć przed lustrem, wziąć pędzel i machnąć raz, drugi, trzeci.. by po chwili z załamaniem nerwowym zmyć makijaż, schować się pod łóżko ze zgrzytaniem zębów i poprzysięganiem sobie, że będę wierna zawsze tylko kresce eyelinerem, a wszystkie paletki znajdą nowy dom, albo zapoznają się bliżej z koszem. Ktoś zna z autopsji?! :D
W moim przypadku okazało się, że trzeba jednak zacząć od stonowanych beży i brązów, aby malowanie się sprawiało przyjemność (i jakoś wychodziło). Teraz coraz odważniej łączę taki makijaż z mocnymi kolorami, coraz więcej eksperymentuję i chcę więcej.

Sporo zawdzięczam paletce Makeup Revolution Iconic 3 - wpadła w moje ręce tak w sumie bez większego zastanowienia się, a jednak bardzo się z nią polubiłam. Znana jest jako tańsza wersja Naked - i w sumie racja, podobna kolorystyka czy układ cieni.
Opakowanie może nie jest luksusowe, plastik nie jest najwyższej jakości, jednak wygląda elegancko. Dużą zaletą jest okienko, przez które bez otwierania możemy zobaczyć kolorystykę cieni w danej paletce. Zawiera 12 zróżnicowanych cieni - matowych, perłowych oraz z połyskiem - każdy ok 1,2 g. Muszę przyznać, że niektóre z nich (głównie matowe) nieco pylą po paletce przy nabieraniu ich pędzelkiem, jednak mimo to są bardzo wydajne. Używam ich już kilka miesięcy, a ubytku praktycznie nie widać - no może na pierwszym jasnym, który stanowi cień bazowy we wręcz każdym makijażu. Do opakowania dołączona jest również dwustronna pacynka, która.. no cóż, raczej jest kiepska, ale przecież nie na niej zależy nam przy zakupie ;)

Jeśli chodzi o pigmentację, to zdjęcie słabo ją odzwierciedla - na żywo cienie są bardziej widoczne, już nawet wcześniejsze zdjęcie z insta pokazuje, że są niezłe (a u na ręce dodatkowo są bez bazy). Mimo wszystko można je stopniować, osiągać efekt na jakim nam zależy. Nie zrobicie sobie nimi krzywdy, więc nadaje się nawet dla nowicjusza w dziedzinie makijażu, albo kogoś, kto się do niego zniechęcił. Dużym plusem jest to, że z bazą czy bez niej trzymają się na mojej powiece praktycznie cały dzień - przy wieczornym demakijażu mam jeszcze je do zmycia.

Trzeba przyznać, że paletka jest też bajecznie tania - w zależności od tego gdzie ją kupujemy kosztuje ok 20 zł. Wiele sklepów oferuje ją w swoim asortymencie, jednym z nich jest Goodies.

A Wy po jaką paletkę sięgacie najczęściej? :]
Czy żel pod prysznic może dać energię i nawilżenie? I Planeta Organica

Czy żel pod prysznic może dać energię i nawilżenie? I Planeta Organica

Ostatnio zauważyłam, że mam w szafce z kosmetykami całkiem pokaźną i zróżnicowaną kolekcję żeli pod prysznic. Czas by moje zapasy ujrzały światło dzienne, a i żebyście Wy wiedzieli czy warto po coś sięgać, czy lepiej sobie darować. Dzisiaj kolejna recenzja żelu, tym razem rosyjska Energia i nawilżenie spod skrzydeł Planeta Organica. Odpowiedź na pytanie jak się sprawdził znajdziecie w dalszej części posta.

Jeśli nawet nie miałeś/aś jeszcze żadnego rosyjskiego kosmetyku, to z pewnością już z opowieści wiesz, że na ogół są dobrej jakości, mają wspaniałe działanie oraz całkiem niezły skład. W tym przypadku również kolejne pozycje w składzie powinny wywołać uśmiech na twarzy oraz przytakujące kiwanie głową. Woda wzbogacona o minerały z  Morza martwego, organiczny olej z cytryny, olejek z kwiatów pomarańczy, olejek z awokado czy witamina E to fajna sprawa.

Kolejna rzecz to opakowanie - niby nic szalonego, co przykułoby uwagę na sklepowej półce wśród innych produktów tego rodzaju. No może z wyjątkiem pompki, która dla mnie jest genialnym rozwiązaniem - wygoda i łatwość w użyciu zawsze na propsie. Jedyny minus jaki na początku zauważyłam, to zacinająca się pompka. Myślałam sobie wtedy, że pisząc opinię na temat tego kosmetyku zjadę go jak wredny bloger, jednak po odkręceniu wszystko się wyklarowało, ja się uspokoiłam i nigdy więcej problem się nie pojawił. Otóż rurka przez którą przepływa kosmetyk była za długa w stosunku do głębokości butelki - wystarczyło przyciąć i voila!
Co do designu to widać podobieństwo w stylu opakowań ten marki. Porównajcie je sobie z tubkami maseczki i kremu - gdyby tak ukryć logo marki, to i tak jestem pewna, że byście stwierdzili, że to ten sam producent.

Konsystencja żelu jest w porządku - nie przecieka między palcami, ale również nie jest nieprzyjemnym glutem. Kolor jak widać bezbarwny. Wiadomo, że lepiej pieni się na gąbce, jednak solo niestety topornie mu to idzie. Zapach jest świeży, ale żeby zaraz orzeźwiający i przynoszący energię to bym się nie rozpędzała. Ba, niestety muszę powiedzieć, że praktycznie niewyczuwalny, a tym bardziej nie zapadający w pamięć. Zostańmy przy tym, że po prostu świeży.
Co do działania, to muszę przyznać, że dobrze oczyszcza - nie ma z  tym problemu. Nie podrażnił mnie ani nie wysusza mojej skóry, jednak o nawilżeniu bym nie marzyła. Po wyjściu spod prysznica moja skóra i tak się domaga balsamowania, tak jak po innych żelach.


Dostępny głównie online, np na Goodies (obecnie w wyprzedaży, możecie dorwać go w niższej cenie). Stacjonarnie widziałam go chyba na jednej wysepce w galerii handlowej.
Idziesz pod prysznic?
Sprawdź na moim blogu jaki kosmetyk wybrać ;)
Nawilżający krem pod oczy Vianek

Nawilżający krem pod oczy Vianek

Shinybox dba o okolice naszych oczu - regularnie pojawiają się w nim kremy pod oczy. Nie zawsze jednak są one trafione do moich potrzeb - przykładowo z drogiego kremu Pose niestety nie byłam zadowolona - był dla mnie byt ciężki. Kolejne podejście shiny, czyli premiera marki Vianek.. i tym razem jestem zadowolona. Czemu? Na to pytanie znajdziesz odpowiedź w dalszej części posta.

Vianek to kolejne dziecko Sylveco, następne po Biolavenie. Dwie wcześniejsze pokochało wiele Polek, a sądząc po tym kremie, Vianek nie będzie gorszy. Kosmetyki nie testowane na zwierzętach, bogate w składniki roślinne pochodzące z ekologicznych upraw, a w dodatku bez alergenów. Cieszy również fakt, że wykorzystywane są w nich ekstrakty czy olejki z typowo polskich roślin - nie znajdziemy tu słynnego olejku arganowego, lecz ekstrakt z lnu. Ponadto jak na tak wiele zalet, cena jest przystępna, zwłaszcza, że kosmetyk cechuje się nie tylko wysoką jakością, ale również wydajnością. Ten krem na razie najłatwiej znaleźć online, w cenie 25-30 zł/15ml.

Szczególną uwagę kosmetyk zwraca już swoim opakowaniem - wzrok przyciągają kojarzące się z Kaszubami kwiaty, a cała szata graficzna zdaje się być przemyślana. Kartonik jest zabezpieczony przed wścibskimi łapkami poprzez zaklejenie dostępu - aby dobrać się do kosmetyku trzeba rozciąć folijkę. Gdy już wyciągniemy zawartość kartonika naszym oczom ukazuje się niewielki walec z pompką typu airless - jedną z tych najbardziej higienicznych. Skoro jesteśmy już przy pompce, to nadmienię, że na pokrycie skóry pod oczami wystarczy mniej niż jedno naciśnięcie (1-2 pompki na całą twarz - zdarzało mi się używać jako kremu do twarzy, gdy tylko jego miałam pod ręką) - co czyni go bardzo wydajnym.
Konsystencja kremu mimo, że bogata, jest lekka, dzięki czemu szybko się wchłania i nie pozostawia uczucia lepkości ani tłustej cery. Używałam tego kremu zarówno na noc jak i na dzień pod makijaż - nie pojawiła się żadna reakcja alergiczna, a podkład i korektor nie rolował się. Krem utrzymuje delikatną skórę pod oczami w ryzach, działa nawilżająco tak jak obiecuje producent. Delikatny zapach nie drażni oczu, znika chwilę po aplikacji.
Szczerze mówiąc długo unikałam kremu pod oczy, po tym jak przejechałam się na swoim pierwszym. Teraz mogę powiedzieć, że gdyby on był moim debiutem wśród tego rodzaju kosmetyków, to sięgałabym po niego chętnie.

Marka jak najbardziej mnie urzekła - po lipowym płynie micelarnym Sylveco oraz tym kremie mam ochotę na więcej. Jakie kosmetyki mi polecicie? :)
Snow in love

Snow in love

Mamy luty, a u mnie za oknem od samego rana pada. Dziwne rzeczy dzieją się z naszymi porami roku od jakiegoś czasu - jeszcze kilka lat temu po wyjrzeniu za okno ujrzelibyśmy biały puch, a dzisiaj pluchę. Wprawdzie po kilku ostatnich 'zimach' nie nastrajałam się na śnieg w lutym, jednak do tej pory uważałam, że drugi miesiąc roku będzie jeszcze odpowiednim czasem na opinię o wosku Yankee Candle Snow in love. Czy się myliłam?


Sam zapach dostałam rok temu na święta - od tego czasu leżał sobie aż do stycznia tego roku i w nagłym przypływie zimowej aury wyciągnęłam go z czeluści szuflady, wybiegłam na śnieg i zaczęłam robić zdjęcia. Gdy wróciłam, kawałek tarty od razu wylądował w kominku.
Przyznam,  że spodziewałam się świeżości, takiej wręcz mroźnej z ewentualnym akcentem zapachu, który przywodzi na myśl coś ciepłego zimą - jak np kubek termiczny z herbatą czy uścisk ręki kogos bliskiego naszemu sercu. 
Wosk jednak zweryfikował moje oczekiwania - po rozpaleniu czuć delikatny z nutką słodyczy, otulający zapach, w którym tak jak obiecuje producent czuć paczulę (drzew iglastych niestety mój nos nie odnajduje). Przyznam, że już przy pierwszym paleniu wyczuwałam pudrowość, jednak jakoś mi do niego nie pasowała.. więc odbyło się kilka sesji z tym zapachem w kominku ;)
Często przy zapachach dodaje się własne skojarzenia - często miłe wspomnienia. Tutaj i ja zabłysnę tym razem. Co można romantycznego robić zimą? Iść na spacer trzymając się za dłonie (w jednej rękawiczce :D), porzucać się śnieżkami, a na końcu wylądować na nim w ramionach partnera i uhonorować wygraną całusem lub.. wybrać się na łyżwy - wspólnie zataczać kółka, trzymać się za ręce a później wrócić do domu i przyrządzić czekoladę na gorąco :) Tak ja to widzę, świetna zabawa z partnerem jak dla mnie :)

Ten jak i inne woski Yankee Cnadle możecie kupić w sklepie internetowym Goodies w cenie 8 zł - niestety złotóweczkę poszła w górę z racji kursu dolara oraz kosztów zakupu hurtowego. Mimo wszystko uważam, że warto kupić, by w mieszkaniu pięknie pachniało :)
Denko styczeń

Denko styczeń

Pięknie zaczęłam luty - posty regularnie i z dużo większą częstością, aż tu nagle taki klops.. Instagramowicze są na bieżąco - rozchorowałam się. Post przez moje rozbicie tworzył się 3 dni, ale uwaga uwaga - dzisiaj zakończyłam pisanie :D
Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w pełni zadowolona ze swoich zużyć. Wiem, że nie jest aż tak źle, ale patrząc na przybywające kosmetyki (choć ostatnio nieco się opanowuję :D) jak i zapasy to mogłoby być lepiej. A więc zacznijmy - oto gromadka zużyć..

Na start pielęgnacja. A wśród niej.. Sól do kąpieli White Flower's - część posłałam w świat, część dorzucałam tradycyjnie do kąpieli, a z części zrobiłam tonik. W każdej dziedzinie sprawdzała się świetnie - spotkamy się jeszcze, bo nie zdążyłam spróbować jej w peelingu własnoręcznie robionym. Kolejne punkty to niestety wyrzutki - mleczko do ciała pomarańczowe oraz kakaowe Ziaja - zapachy były spoko, również cieszyła mnie obecność pompki, jednak wolę bardziej zwartą konsystencję.. więc używałam niechętnie i dopadł mnie termin przydatności. W szafce zapodziała mi się buteleczka po balsamie do ciała Evree - zużyłam z przyjemnością, recenzja >KLIK<. Rosyjskie kosmetyki coraz częściej pojawiają się w mojej pielęgnacji i jestem z nich zadowolona - peeling do masażu Bania Agafii nie stanowił wyjątku - co prawda nie był mocnym zdzierakiem, ale zapewnił przyjemne mizianie (recenzja >KLIK<). Krem do rąk Dove z zeszłorocznej zimowej limitki niestety niczym specjalnym się nie wyróżniał, podobnie jak krem do twarzy Melisa, jednak dużym plusem było to, że przyzwoicie zachowywał się pod makijażem, a niewielka tubka (miniatura) swobodnie mieściła się do kosmetyczki - recenzja >KLIK<. Z kremu do biustu Clarena byłam zadowolona, bo fajnie ujędrniał, jednak po miniaturce ciężko powiedzieć coś więcej, gdyż wystarczyła mi zaledwie na kilka użyć. Maseczka Yasumi jednak pozytywnie zaskoczyła mnie nawilżeniem cery po nocy, choć po ujawnieniu Shinyboxa wiele osób obawiało się zapychania. Dość długo męczyłam złoty peeling Vedara, ponieważ nie bardzo przypadł mi do gustu jego zapach - działanie mimo wszystko było jednak pozytywne (recenzja >KLIK<). Płatki pod oczy Puederm również mi nie szły i się przeterminowały, z resztą zostawiłam je niedomknięte i wyschły - jednak nie było mi ich szkoda, bo okazało się, że brakowało w nich obiecywanego kolagenu, no i w użyciu nie były wygodne.. (więcej >KLIK<)

Kolejna kategoria, coś a'la oczyszczanie. W ostatnim czasie moje włosy nie raz ratował suchy szampon Syoss, który miał niesamowity zapach, robił swoje, przy czym nie do końca był suchy - przewiduję mu osobny wpis. Chusteczki nawilżane Go Pure to mój stały bywalec. Emulsja do higieny intymnej Biały Jeleń nie podrażniała, dobrze myła, więc jest okej, jednak na rynku jest tyle produktów, że pewnie prędko się nie spotkamy. Żel pod prysznic z perełkami zawierającymi olejek Isana był fajny, jednak pod koniec opakowania praktycznie nie wyczuwałam jego zapachu :[ - nie mam zielonego pojęcia dlaczego. (więcej >KLIK<)

Co do kolorówki, to 2 tusze to wyrzutki - jakoś się walały zapomniane w kosmetyczce - mój ulubiony hypoalergiczny tusz wydłużający Bell oraz Isadora Build-up mascara extra volume, która w sumie niczym mnie nie zaskoczyła. Ostatnio zużyłam końcówkę pokruszonego rozświetlacza z Wibo, który jak dla mnie za tą cenę jest fenomenalny - mam już nawet następny (i niestety też go pokruszyłam..). Eyeliner stymulujący wzrost rzęs Astor był bardzo dobry w użyciu - można było namalować zarówno cienką jak i grubszą kreskę, nie kruszył się i w miarę szybko zasychał, jednak zbawiennego działania na rzęsy nie zauważyłam. Tusz LadyCode faktycznie pogrubiał rzęsy - miał w sobie jakieś takie włókienka czy coś, jednak dla mnie miał niewygodną szczoteczkę ;)

To by było na tyle w tym miesiącu. Mam nadzieję, że kolejny miesiąc również przyniesie sporo zużyć. Postaram się również zrobić porządek w półce z kolorówką, bo coś czuję, że tam również walają się zapomniane tusze czy błyszczyki. A jak Wam poszło ze zużyciami? :)
Nowości stycznia

Nowości stycznia

Dosłownie chwilę temu były święta, a tu już dzisiaj tłusty czwartek, zaraz koniec karnawału i będą kolejne święta. Kiedy ten czas tak ucieka? Jeśli ktoś ma jakiś sposób na jego zatrzymanie to niech się koniecznie nim ze mną podzieli ;)
Jednym z Waszych ulubionych wpisów zawsze są zakupy-nowości. W sumie się nie dziwię - można się zasugerować, albo po prostu odetchnąć z ulgą, że ktoś kupuje więcej niż ja sam/a. Wydawało mi się, że tych szpargałów będzie nieco mniej, ale po zrobieniu zdjęć okazało się, że troszkę mi przybyło. Na uspokojenie na dniach wrzucę również denko, żeby zobaczyć czy chociaż bilans wyszedł na zero. Poza tym należy pamiętać, że kolorówkę się używa, a nie zużywa :D

Na pierwszy ogień zakupy na Goodies. W głównej mierze są to kosmetyki z wyprzedaży, jednak tradycyjnie zamówiłam też woski - z racji zakupów na początku stycznia wybór padł na typowo świąteczne-zimowe. Oprócz tego żel-krem chłodzący, balsam do włosów i dwa żele pod prysznic Planeta Organica - jeden dla mnie, drugi dla G.

Również początek miesiąca zaowocował współpracą z marką profesjonalnych dermokosmetyków. Pierwsze wrażenie na ich temat już się pojawiło na blogu >KLIK<, Pełniejsze opinie pojawią się po zużyciu tych produktów.

Jakoś w połowie miesiąca robiłam koleżance paznokcie na studniówkę - musiałam przy okazji dokupić wacików bezpyłowych i pilnik, a od razu przy zamówieniu z NeoNail wrzuciłam do koszyka upatrzony lakier hybrydowy Havana sunrise, który pojawił się na blogu w ostatnim wpisie.

Przyszalałam też lakierowo na grupie wymiankowej na facebooku - 7 lakierów, zmywacz w gąbce, naklejki i patyczki. Zaczęło się od tego pięknego OPIczka i Eclarir, a odkupiłam cały zestaw lakierów. Będzie czym malować pazurki na wiosnę :)

Długo rozglądałam się za pędzelkami do zdobień paznokci i taki zestaw 15 sztuk wraz z sondą dorwałam w Hebe. Przy okazji wpadły lakiery Maybelline po 9,99 zł oraz L'Oreal za 11,99 zł. Zastanawiałam się jeszcze nad Essie After sex, który był za połowę ceny, ale stwierdziłam, że to już byłaby rozpusta.

W tym miesiącu odwiedziłam również Drogerię Naturę - z resztą na fejsiku pokazywałam Wam JAK BARDZO rozwarstwione lakiery zostały wystawione na sprzedaż. Ciarki aż przechodziły, w oczy kuło, ale spośród przecenionych lakierów udało mi się wybrać kolejne dwa Maybelline (kupił mi Grzesio ♥), z którymi bardzo się polubiłam. Natomiast Bell Air flow to prezencik od mojej nieocenionej Eweliny z pracy :)

Wydawało mi się, że będzie tego sporo mniej - zwłaszcza, że ten miesiąc przesiąknięty był kolejnymi wydatkami na powypadkową naprawę samochodu i drobne mody, które zaplanował chłopak. Nowy zderzak, nakładki na progi (z czym wiązała się wycieczka do Gdyni, co przerobiliśmy na rocznicowy wyjazd weekendowy), subwoofer oraz felgi z oponami.. Także sami rozumiecie :)
Co do planów zakupowych na przyszły miesiąc, to zapewne skuszę się na walentynkowego shinyboxa, planuję również zakup dermarollera dzięki zniżce z poprzedniego boxa. Jeśli macie dla mnie jakieś wskazówki to piszcie śmiało - zależy mi na pielęgnacji ciała, walki z kobiecymi defektami ;) Nie oprę się pewnie również nowemu balsamowi Organique o zapachu mango, zbieram także na świecę KC Grey i na bank zawitam do Hebe po dwufazowe odżywki do włosów SalonPro.

A jak wyglądały Wasze styczniowe koszyki zakupowe? :)
Havana Sunrise

Havana Sunrise

Mam całą kolekcję zwykłych lakierów, z którymi za nic w świecie nie potrafię się rozstać (a nawet dokupuję kolejne). Nie potrafiłabym chyba jak niektóre dziewczyny w pełni zrezygnować z nich na rzecz lakierów hybrydowych, których żeby był fun, też trzeba troszkę nakupić. Jednak regeneracja moich łamliwych paznokci następuje właśnie pod hybrydą, także czasem je robię.
Początkowo miałam kilka lakierów Semilac i NeoNail, za co należy podziękować organizatorom Meet Beauty. Później wpadły kolejne od Semilaca, a ostatnio zdecydowałam się na niewinny zakup lakieru, który wpadł mi w oko i nieustanie siedział w głowie po warsztatach paznokciowych na Meet Beuaty. Aby już dłużej nie przeciągać - dzisiaj poznacie lakier hybrydowy NeoNail z kolekcji Candy Girl o wdzięcznej nazwie Havana Sunrise.

Dostępność: online
Cena: 27,90 zł / 39 zł
Wykończenie: kremowe
Krycie: 2 warstwy
Pojemność: 6 ml / 15 ml
Pędzelek: płaski, nieco szerszy


Nie raz już wspominałam, że uwielbiam jak lakier ma nazwę, a nie tylko numerek. A już w ogóle jestem zajarana, jak nazwa mi się spodoba. Tutaj bez wątpienia jestem zachwycona - od razu skojarzył mi się z Havaną, jaka została przedstawiona w filmie Dirty Dancing 2. Pięknie!
Kolor jest taki landrynkowy, idealnie wpisuje się w kolekcję, do której należy. Co mi się w nim najbardziej podoba, że to takie połączenie nudziaka z cukierkowym różem. Ponadto można się w nim dopatrzeć neonowych tonów - czasem przyglądając się paznokciom czuję, że lakier aż razi po oczach.

Żeby nie było nudno - wszak hybryda trzyma się na paznokciach dużo dłużej niż zwykły lakier - postanowiłam dodać kropeczki błękitno-kobaltowe, które powstały za sprawą lakierów Semilac Lazure Dream oraz Glitter Indigo. Taka mała, banalna rzecz a cieszy :]

Wciąż walczę ze skórkami, które okrutnie przesuszają mi się i zaciągają w pracy, ale uwierzcie na słowo, że już jest o niebo lepiej :) Z tego miejsca chcę Wam także powiedzieć, że część zdjęć (tych bardziej ostrych) pomagał mi wczoraj zrobić Grzesiek - fajnie mieć takiego pomocnika :)

Powiedzcie mi, czy lakier zdobył Wasze serce tak jak moje? :)
Openbox - Shinybox Stylovy styczeń

Openbox - Shinybox Stylovy styczeń

Ostatnio chodziłam jakaś taka bez sił, nie miałam na nic chęci - jedynie podusia i spać. Jednak teraz robi się coraz jaśniej, będę miała więcej rannych zmian, więc wychodząc z pracy zobaczę jeszcze trochę dnia. W tym tygodniu udało mi powrócić do treningów, także odżywam :)
Na początek chciałabym jeszcze pokazać Wam, co znalazłam w styczniowym shinyboxie, który w minionym miesiącu niestety dość późno dotarł do zamawiających.. Czy warto było na niego czekać?

Zawartość paczuszki nie była może bardzo 'luźna', ale niestety nie mogę powiedzieć też, że byłą upchana. Produkty, które znalazły się w pudełeczku były i nie były zróżnicowane. Znaleźliśmy 2 lakiery do paznokci, ale też produkt do twarzy, włosów, ciała czy ust. Jak zapatruję się na te kosmetyki?

Na pierwszy ogień idzie lakier do ust Wibo. Jestem zadowolona, bo lubię tego typu kosmetyki do ust, jednak jestem rozczarowana, ponieważ ten produkt jest łatwo dostępny w drogeriach Rossmann, tani i no niestety nie luksusowy, choć opakowanie na takie właśnie jest stylizowane. Ponadto okazuje się, że kolor niestety jest nieco przejrzysty, a sama maź klei się na ustach i jest nietrwała..

Kolejny w pudełeczku jest krem pod oczy i na okolicę ust Yasumi. O ile polubiłam tą markę i cieszę się widząc ją w pudełeczku, to niestety musi poczekać. Shiny obfituje w kremy tego typu, więc nie nadążam ich zużywać - jeden z kremów pod oczy trafił do mojej przyjaciółki, żeby się nie zmarnował. Cóż, poczeka w kolejce ;)

Kolejne dwie sztuki to lakiery do paznokci - Balneokosmetyki oraz Silcare z serii Garden of color. Z lakierów zawsze bardzo się cieszę, ale szkoda, że teraz mamy nagły ich atak, a później przez kolejne kilkadziesiąt pudełeczek będzie cisza.

Tutaj mamy produkt wymienny - mi trafiła się maszynka do golenia BIC, inni mieli miniaturkę odżywki zwiększającej objętość włosów Equilibra. Czy wolałabym to drugie? Co by się trafiło, to nie byłabym zła. Maszynka na pewno się przyda, wszak gładkie nogi to podstawa, a odżywkę znam, tyle, że taki smyk to dobry patent na wyjazd ;) Niestety muszę dodać, że maszynka jest równie łatwym do zdobycia łupem..

Każdy w pudełeczku znalazł również spray-kurację do włosów Montibello Smart touch. Poznałam ten kosmetyk już wcześniej - u mojej fryzjerki. Jak sprawdzi się w użytkowaniu na co dzień? Okaże się, bo już wykańczam produkt, którego właśnie używam.

Ostatni kosmetyk, w dodatku z serii tych kontrowersyjnych. No bo jak to tak antiperspirant? Na karcie zaznaczony jako upominek od Inspired by, czyli losowo dobrany kosmetyk jeden z pięciu. Ale do rzeczy: trafił mi się antiperspirant Adidad Climacool z pudełeczka Chodakowskiej. Ok, jestem z niego zadowolona, bo już kilka zużyłam - dobrze chroni.. Jednak patrząc na inne kosmetyki, to troszkę mi przykro, że nie miałam farta na chociażby ten olejek kokosowy Efektimy .. Oprócz nich była jeszcze szansa na masło do ciała Let's celebrate! Farmony, mascarę Rimmel Scandaleyes Xxxtreme czy odżywkę w piance Pantene.

Podsumowując: pudełeczko jest w porządku, jednak spodziewałam się czegoś bardziej zaskakującego po współpracy z serwisem, tym bardziej, że żadnej z marek, które pojawiły się w pudełeczku nie ma w strefie zakupów na tym portalu. Nieco drażni mnie fakt łatwych do zdobycia i tanich kosmetyków (Adidas, BIC, Wibo), które pojawiły się w pudełeczku. Żywię nadzieję, że następnym razem będzie nieco lepiej pod tym względem.
Copyright © 2014 Maleńka bloguje , Blogger