• Le Petit Marseilais • przedłuża lato - truskawkowy żel pod prysznic - paczka ambasadorska - zaparzacz truskawka

• Le Petit Marseilais • przedłuża lato - truskawkowy żel pod prysznic - paczka ambasadorska - zaparzacz truskawka

Udało mi się dostać do mojej pierwszej akcji ambasadorskiej Le Petit Marseilais, a tym samym otrzymałam paczkę z truskawkową zawartością w myśl przewodnią kampani #lpmprzedluzalato. Bardzo ciekawy projekt, zwłaszcza, że lato tego roku nas nie rozpieszczało. Uważam jednak, że latem byłabym bardziej zadowolona z takiego kosmetyku, gdyż teraz poszukuję już kosmetyków otulających, które będą kremowe i dodatkowo będą wspierały jesienną pielęgnację. Jednak z uwagi na otrzymaną paczkę odeszłam od reguły, testowałam - żel prawie dobił dna, więc mogę się o nim wypowiedzieć.


W paczce ambasadorskiej znalazłam duże (400 ml) opakowanie żelu pod prysznic o zapachu truskawki, oryginalny silikonowy zaparzacz do herbaty w kształcie tego soczystego owocu, porządny zestaw próbek do obdarowywania znajomych, a także list oraz książeczka-przewodnik po świecie tej marki.
Zaparzacz w kształcie truskawki spotkał się ze sporym zainteresowaniem - oryginalny kształt faktycznie kusi do posiadania takiego udogodnienia. Herbaty liściaste, które wymagają zaparzacza są zdecydowanie bardziej aromatyczne, smaczniejsze. Sama posiadałam już taki zaparzacz wcześniej - zakupiłam go kiedyś w Home&you, jednak obecnie nieco się zniszczył, więc nowy będzie jak znalazł. Jest bardzo wygodny w użytkowaniu, zamyka się go tuż pod listkami, a elastyczny materiał, z którego jest wykonany pozwala na wywinięcie go w czasie mycia dla dokładnego wyczyszczenia. Jeśli jesteście nim zainteresowani, to jest szeroko dostępny w sklepach internetowych, więc zamawiajcie śmiało :)


Żel pod prysznic Le Petit Marseilais truskawka wychwalany jest przede wszystkim za zapach. Słodka, naturalna, świeża i soczysta truskawka - tak opisuje go producent, jednak chciałabym odkryć przed Wami brutalną prawdę. Ten zapach jest trudny do odtworzenia - i LPM to nie pierwszy producent, który się na nim przejechał. Zrobiło to również Yankee Candle i stworzyło zapach syropu dla dzieci pod nazwą wosku Sweet strawberry. LPM wyszło to jednak troszkę lepiej - ich zapach to słodki powrót do dzieciństwa i kultowych gum do żucia o smaku truskawki. Żel oprócz zapachu kusi również działaniem - spełnia swoją rolę, czyli oczyszcza skórę, dobrze się pieni, a przy tym nie wywołuje podrażnień i nie przesusza skóry. To ostatnie to oczywiście opinia subiektywna -  silny składnik myjący SLS oczywiście na różne osoby różnie może zadziałać. U mnie problemu nie stworzył, swoją drogą większość żeli do mycia twarzy mam z tym składnikiem.
Samo opakowanie jest charakterystyczne dla żeli pod prysznic tej marki - płaskie opakowanie w kolorze odpowiadającym zapachowi wraz z odbiegającym kolorystycznie zamknięciem, które bez problemu można otworzyć. Pod spodem mniej więcej standardowy otwór dozujący kosmetyk - choć w tym przypadku zrobiłabym troszkę mniejszy, gdyż żel jest odrobinę rzadszy w stosunku do swoich kolegów. Niestety dzięki temu nieco traci na wydajności.


#truskawkowylpm
#ambasadorkalpm
#lpmprzedluzalato

Znacie kosmetyki tej marki? Jakie jest Wasze nastawienie w stosunku do niej?
Manicure ✮ Indigo Sugarmama + pixel effect ✮

Manicure ✮ Indigo Sugarmama + pixel effect ✮

W ostatnim czasie raz po raz robię hybrydy, przy czym o dziwo są one w dobrej kondycji - no może poza dwoma złamaniami, ale to uszkodzenie stricte mechaniczne - musiałam o coś uderzyć paznokciem. Szczerze przyznam, że na Beauty days kupiłam kilka hybryd Indigo z letniej kolekcji Natalii Siwiec, a nie używałam ich w okresie wakacyjnym, gdyż stan paznokci mi na to nie pozwalał. Obecnie przeżywają istne odrodzenie, rosną, przeżywają każdy kolejny dzień, a ja mam się czym pochwalić. Dzisiaj wrzucam Wam kilka zdjęć manicure hybrydowego, które na moim instagramie zrobiło nie małą furorę. Proste, wręcz banalne - ot jeden kolor na paznokciach i pixel effect, a jednak oczy cieszy.  


Na odtłuszczoną, zmatowioną i opiłowaną płytkę nałożyłam bazę proteinową Indigo, która ewidentnie odżywia moje paznokcie. Później 2 warstwy koloru Sugarmama z kolekcji Miami, natomiast po wyjęciu z lampy na wybranych paznokciach wylądował pyłek pixel effect Kopicuszek, a następnie wszystkie paznokcie zabezpieczyłam topem. Proste, szybkie w wykonaniu. Konsystencja hybryd Indigo jest gęstsza od Neonail, które bardzo lubię, jednak pracuje się nimi równie wygodnie - istnieje mniejsze ryzyko zalania skórek, a więc nie ma się w zasadzie czym martwić. Kolory mają dobre krycie - standardowo 2 cienkie warstewki dają radę - tak jak widać na zdjęciu.
Sam kolor Sugarmama to piękny pastelowy kolor, żywy, idealny nie tylko na lato. Mieszanka rozbielonej brzoskwinki z dodatkiem różu. Pasuje zarówno jako kolor solo na paznokciach, ale również do ombre czy gradientu, a także uważam, że świetnie by się nadawał do wzorów na stonowanym tle np szarości.


WŁOSY CZAROWNICY - do kogo wędrują kosmetyki?

WŁOSY CZAROWNICY - do kogo wędrują kosmetyki?

Dzisiaj przychodzę do Was z krótkim wpisem, w którym chcę się z Wami podzielić wynikiem konkursu. Zawsze obiecuję, że nie będę niepotrzebnie przedłużać - może w końcu powinnam dotrzymać słowa? Tak więc analizując zgłoszenia wytypowałam historię Agaty - Pink Lipstick - chęć testowania nowych sposobów na piękne włosy jest w Twojej krwi, będziesz miała ku temu okazję :)

Gratulacje!

Dziękuję wszystkim za udział w konkursie - mam nadzieję, że będziecie aktywnie brać udział w kolejnych konkursach czy rozdaniach. Proszę dajcie mi znać w komentarzu jakie nagrody by Was interesowały w przyszłości (włosy, make up, pielęgnacja, a może coś zupełnie innego?

• Vianek •  nawilżający szampon i odżywka do włosów suchych i normalnych

• Vianek • nawilżający szampon i odżywka do włosów suchych i normalnych

Zestawy świąteczne już opanowały sklepy - wszak za kilka dni rozpoczniemy adwentowe odliczanie. 4 niedziele do Bożego Narodzenia, czekoladki poukrywane w kalendarzykach, te sprawy. Jeśli ktoś planuje obdarowywanie bliskich kosmetykami warto zwrócić uwagę nie tylko na atrakcyjne opakowanie, korzystną cenę, ale i potencjalne działanie produktów. Poniższy zestaw - szampon i odżywkę Vianek z serii nawilżającej kupiłam w jednej z drogerii internetowych w opakowaniu prezentowym. Na zestaw skusiłam się dzięki pozytywnym wrażeniom na temat kremu pod oczy z tej samej serii marki Vianek. Czy produkty do włosów sprawdziły się tak samo dobrze?
Polecam również: Recenzja Nawilżający krem pod oczy Vianek
Kosmetyki Vianek kuszą mnie atrakcyjnym opakowaniem, dobrym działaniem, naturalnym składem i faktem, że jest to rodzima produkcja - polska marka. Delikatny krem pod oczy, którego zużyłam już 2 opakowania skusił mnie do wypróbowania kolejnych produktów z tej serii. Tym razem skusiłam się na produkty do włosów. Akurat potrzebowałam czegoś do delikatnego oczyszczania, a zestaw cieszył oko i nie rujnował portfela, więc czemu nie?


Szampon jest bezbarwny, o nieco lejącej, choć żelowej konsystencji. Dobrze myje włosy, jednak jeśli nie przyjrzymy się dobrze składowi może początkowo zaskoczyć brakiem pienienia się. W moim odczuciu brak piany powoduje większe zużycie kosmetyku, a w konsekwencji mniejszą wydajność - nie ma piany, którą można rozprowadzić na długości włosów. Uważam również, że przez to jest dość tępy w użyciu - ciężko go idealnie rozprowadzić na włosach, więc już w czasie mycia zaczyna się plątanie. 
Szampon jest delikatny dla włosów, nie powoduje podrażnień skóry głowy ani łupieżu, to jednak rozczarował mnie. Bez odżywki ani rusz - włosy po nim są praktycznie nie do rozczesania. Bez odżywki ani rusz kolejny raz - po samym umyciu włosów szamponem i ich wysuszeniu są matowe, nieprzyjemne, bez objętości. Ponadto choć dobrze myje, to dość szybko stają się nieświeże, przetłuszczają się, więc niestety nie był to najlepszy wybór do moich suchych włosów przetłuszczających się u nasady.
Na podziw zasługuje skład - naturalny, bez SLES, za to znajdziemy tu nawilżającą glicerynę, łagodzący pantenol, a także kwas mlekowy, proteiny owsa, olejek z kiełków pszenicy oraz ekstrakt z korzenia mniszka, czyli składniki typowe dla polskiej flory. Swoją drogą kosmetyki tej marki często mają specyficzny zapach, a tutaj wydaje mi się on całkiem przyjemny :)


Odżywka również nie należy do najgęstszych, różni się jednak kolorem - jest perłowo-biała. W tym przypadku bardzo łatwo aplikuje się kosmetyk - odżywka aż wylewa się z tubki, ale pięknie rozprowadza się na włosach, wypełnia przestrzeń między kosmykami - całość trwa bardzo szybko. Niestety zapach jest bardziej drażniący - mocny, wręcz perfumeryjny. Nie wiem od czego to zależy, że jest tak duża różnica w zapachu kosmetyków z tej samej linii.
Producent obiecuje, że włosy po zastosowaniu odżywki będą miękkie, błyszczące i będzie je łatwo rozczesać. W moim odczuciu odżywka nakładana na same końce nie zapobiegała całkowicie problemom z rozczesywaniem, choć przyznaję, że je łagodziła. Jeśli chodzi o pozostałe działanie to niestety bez rewelacji. Matowych włosów niestety nie poskromiła, błysku również nie uświadczyłam. Mogę jedynie przyznać, że używając jej końcówki były względnie zabezpieczone, choć i tak zwykle używam olejku na końcówki po umyciu włosów. Odżywka zawiodła mnie jeszcze bardziej niż szampon, choć skład był również bardzo dobry: gliceryna, pantenol, olej z kiełków pszenicy, ekstrakt z lipy i wyciąg z liści podbiału, kwas mlekowy.

Duży plus to fakt, że produkty marki Vianek nie są testowane na zwierzętach. W tym przypadku męczyły mnie regularne pojemności opakowań 300 ml szampon, 250 ml odżywka - tej drugiej niestety nie zużyłam w całości w dość krótkim okresie ważności 3 m-ce. Dla mnie niestety zmarnowane pieniądze (ok 30 zł) wydane na ten zestaw i szczerze mówiąc cieszę się, że przekonałam się o tym na własnej skórze aniżeli miałabym komuś sprawić taki prezent.


• Yankee Candle • Driftwood

• Yankee Candle • Driftwood

Ostatnio czuję się coraz bardziej przemęczona. Aby sobie 'ulżyć' rozpalam w kominku woski, które przywodzą na myśl cieplejsze pory roku - kiedy dzień jest dłuższy, energii starcza na dłużej.. Idąc tym tropem myślenia chętnie sięgnęłam po letnią kolekcję wosków Coastal living - jak dobrze, że mam takie jeszcze w zapasie! W przypadku wosku Yankee Candle Driftwood producent obiecuje: 'zapach wyrzuconych przez morze na piaszczystą plażę konarów drzewa, zaimpregnowanych morską solą i wysuszonych przez słońce'. Jak obietnice mają się do rzeczywistości?


Niektórzy chwalą ten wosk za sporą moc - osobiście nie uważam, aby była przesadzona. Zapach poniekąd znajduje się w rześkiej linii zapachowej, jednak ja osobiście uważam, że znajduje się on pomiędzy rześkimi a otulającymi zapachami. Wszystko przez sporą dawkę męskiej nuty zapachowej. Po rozpaleniu w kominku czuć zapach drewna, otulające męskie perfumy, trochę soli. Wiele osób porównuje go do spaceru po plaży z samego rana, zanim jeszcze zejdą się plażowicze, którzy poprzerzucają konary z brzegu plaży, aby móc gdzie rozłożyć ręcznik i rozstawić parawan. Mi przywodzi na myśl jeszcze wycieczkę rowerową z chłopakiem z Władysławowa na Hel - zwłaszcza ten odcinek Jurata-Hel, gdzie jedzie się przez las, a powietrze niesie ze sobą zapach morza. Przyznam się jednak bez bicia, że po tym wosku spodziewałam się nieco bardziej świeżego zapachu, jednakże mimo wszystko czuję się mile zaskoczona. Jeśli i Wy chcielibyście sprawdzić tego zawodnika, to w ofercie Goodies wciąż jest dostępny w cenie 9 zł.


A jakie woski goszczą ostatnio w Waszych kominkach?
Raczej jesienne, może już zimowe, czy powracacie czasem do zapachów lata?
• Venus • Balsam po goleniu i depilacji

• Venus • Balsam po goleniu i depilacji

Wydaje mi się, że nastała ta część jesieni, kiedy wychodząc z domu myślę tylko o tym, że jak wrócę to od razu idę spać. Zawsze. Wracam do domu - idę na spacer, oglądam film i dopiero gdzieś na szarym końcu jest spanie. No ale co - zawsze tak łatwiej sobie wmówić, że muszę wyjść do pracy, żeby mieć kasę na kolejne kosmetyki. A jak już przy nich jesteśmy.. 
Jesień i zima to nie wymówka by zaniedbać sferę depilacji. Dzisiaj jednak nie będę Wam prawiła o sposobach na skuteczną depilację czy golenie nóg, a opowiem o balsamie, który jest wskazany do stosowania po takich zabiegach. Producent obiecuje, że balsam nadaje się do skóry wrażliwej i  intensywnie łagodzi. Wszyscy jednak wiemy, że wiele produktów tak ma działać, a gdzieś drobnym druczkiem jest lub nie jest napisane, żeby nie stosować w przypadku braku ciągłości naskórka i pojawia się nieprzyjemne uczucie pieczenia. Czy balsam po goleniu i depilacji Venus sprawdza się w swojej roli?


Balsam kupiłam w zestawie z pianką do golenia, jednak nie pamiętam dokładnej ceny. Sam balsam możecie dostać w drogeriach (np Rossmann) poniżej 10 zł. Produkt mieści się w miękkiej, niebieskiej tubie o pojemności 200 ml, z której bez problemu się go wydobywa. Uważam, że w przypadku tego opakowania istnieje również realna szansa na maksymalne zużycie kosmetyku.  Zapach należy do przyjemnych - jest słodki, trochę jakby kwiatowo-owocowy, a konsystencja kosmetyku jest w sam raz. Balsam nie jest za rzadki, ani zbyt gęsty. Łatwo się go rozprowadza po ciele, i choć przy rozsmarowywania delikatnie bieli, to po chwili szybko się wchłania i pozostawia skórę miękką, nawilżoną, jednak bez nieprzyjemnych warstewek.
A jak działa? Myślę, że nie bez znaczenia jest fakt, że nie zawiera w składzie parafiny. Zamiast niej znajdziemy glicerynę, olej kokosowy, masło pomarańczowe, witaminę E, alantoinę i panthenol. Nawilżające i łagodzące składniki sprawiają, że balsam idealnie sprawdza się w swojej roli. Producent zaleca stosowanie na szczególnie podrażnione miejsca, jednak ja smaruję nim cały obszar podlegający goleniu/depilacji. Balsam koi i łagodzi moją podrażnioną skórę, nigdy nie wywołał u mnie dodatkowych podrażnień czy pieczenia. Według mnie jest to produkt warty wypróbowania, choć początkowo sama mu się opierałam.


Jakich kosmetyków używacie po goleniu/depilacji? Co się u Was sprawdza?
• Yankee Candle • Cinnamon stick

• Yankee Candle • Cinnamon stick

Od kiedy minęło Wszystkich Świętych oficjalnie wchodzimy w okres przygotowań do Świąt Bożego Narodzenia. Za chwilę wszystkie sklepy będą nam przypominały o tym, że należy pamiętać o prezentach świątecznych i dekoracjach. Przyznaję się, że również zaczynam powoli myśleć o wpisach na blogu w kategorii blogmas - głównie ze względu na to, aby ze wszystkim zdążyć na czas. Dzisiejszy wpis chyba już będzie miał taki świąteczny zadatek - opiszę Wam moje wrażenia w czasie palenia wosku Yankee Candle Cinnamon stick, który kupiłam w zeszłym miesiącu jako zapach miesiąca na Goodies.


Szczerze przyznam, że zarzekałam się, że cynamonowe czy korzenne zapachy nie są dla mnie. Pierwszy wosk jaki wpadł w moje posiadanie nazywał się cynamon - był no name, ot tak dodany do kominka zapachowego, który został kupiony w jednym z supermarketów. Nigdy go nie odpaliłam.
Cinnamon stick to według producenta zapach cynamonu i goździków. W rzeczywistości jest to zapach bardzo złożony, pełen kulinarnych uniesień. Wosk szybko roznosi się po pomieszczeniu, jakby ktoś uchylił piekarnik, w którym upiekły się pierniczki. Zapach jest korzenny, niczym mieszanka przypraw do tych świątecznych ciasteczek. Zdradzę Wam również fakt, że od taty usłyszałam właśnie pytanie o to czy nie piekę pierniczków, więc trzeba przyznać, że zapach jest realistyczny, oddziałuje na kubki smakowe i wizualizuje przysmaki. Uważam go za świąteczny must have, zapach nadchodzących świąt, kiedy to matki i babcie krzątają się po kuchni by zdążyć ze wszystkim. 


Lubicie jedzeniowe zapachy?
Czy myślicie już o zbliżającym się Bożym Narodzeniu?
• Lovely • K✮Lips Pink poison

• Lovely • K✮Lips Pink poison

Matowe pomadki opanowały usta Polek - chętnie sięgamy po całą paletę barw szminek w tym wydaniu - zarówno mocne czerwienie i fuksje, jak i odcienie nude. Jednym z większych hitów stały się lip sety, czyli zestawy konturówek do ust i szminek w idealnie spasowanych kolorach - tak, żebyś co rano nie musiała komponować zestawu. Polska marka Lovely stworzyła zestaw K✮Lips, który jest mocno inspirowany kompletami Kylie. Nie da się ukryć, że tuż po pojawieniu się w Rossmannie stały się wielkim hitem - szybko znikają z półek, a podczas promocji nie łatwo upolować wymarzony kolor. Chcąc być na bieżąco podczas poprzedniej akcji rabatowej skusiłam się na jeden z siedmiu obecnie dostępnych kolorów w odcieniu Pink poison. Nasuwa się zatem pytanie: jak się u mnie sprawuje?


Zestawy K✮Lips są jednymi z droższych kosmetyków Lovely - ich cena sięga 26 zł, co na tle lakierów poniżej 10 zł, a także tuszy i pudrów poniżej 15 zł faktycznie rzuca się w oczy. Jednak hola hola, w zestawie znajdują się dwa produkty - konturówka i matowa pomadka do ust, a więc średnia produktu to 13 zł, a więc bez tragedii. Szczerze się przyznam, że kiedyś robiłam wiele podejść do konturówek do ust, jednak zawsze zrażały mnie tępe konsystencje, które nie zostawiły koloru. Moje podejście zmieniły dopiero konturówki z Inglota, jednakże ich cena automatycznie windowała do góry. Krótkim wnioskiem jest zatem, że po tej nie spodziewałam się za wiele i po zakupie wylądowała w szufladzie, a ja przypomniałam sobie o niej podczas ostatniej akcji promocyjnej widząc masę wpisów co kupić podczas promocji w Rossmannie.


Raz kozie śmierć - trzeba wyjąć i przetestować. Jesienny czas okazał się ku temu idealny - akurat ostatnio miałam kilka rozmów kwalifikacyjnych, kilka dni temu było Wszystkich Świętych - okazje, które wymagają stonowanego makijażu. Ponadto jesienna aura moim zdaniem jest wręcz idealna dla tego koloru - latem wolę jaśniejsze, bardziej energetyczne kolory na ustach. Przygaszony róż w kierunku brązu, stonowany, idealny na co dzień - tak właśnie mogę opisać Pink poison. Kolor naprawdę świetnie wygląda przy mojej karnacji, szczerze żałuję, że dopiero się do takich przemogłam. Nadmienię sobie, że po doświadczeniu z tym kolorem, chętnie sięgnęłabym jeszcze po bardziej brązowy odcień np Milky brown, choć początkowo stwierdziłam 'nigdy w życiu'.


A jak jest z aplikacją i trwałością? Aplikacja konturówki to sama przyjemność - kredka gładko sunie po krawędziach ust, jest niezwykle kremowa i takie wykończenie pozostawia na ustach. Przyznaję się bez bicia, że zostawiałam ją czasem solo na ustach! Najczęściej również aplikuję ją na całe usta dla podbicia koloru i przedłużenia trwałości. Największy minus to drewienko wokół wkładu - podczas temperowania niestety strasznie się niszczy, wykrusza - słaba jakość, co możecie zauważyć na powyższym zdjęciu! Pomadka w płynie ma standardowy aplikator w formie gąbeczki, którym łatwo i bez problemu aplikujemy kolor na usta. Podczas aplikacji pomadka jest kremowa, natomiast po chwili zastyga w macie. Całość prezentuje się bardzo dobrze, choć co do trwałości tego duetu, to niestety muszę przyznać, że mam innych faworytów. 


Moja ogólna opinia na temat tego lip setu nie jest zła. Zdecydowanie muszę przyznać, że gdybym zaczęła od takiej konturówki to miałabym zdecydowanie lepsze zdanie na temat takich kosmetyków. Jeśli zaś chodzi o kolorystykę, to również jestem na tak - przekonałam się do takich zgaszonych kolorów, odnajduję w nich plusy jeśli chodzi o stonowany makijaż. Trwałość w stosunku do ceny również jest dla mnie zadowalająca - spójrzmy na nią przez pryzmat jednej z najtańszych szaf kolorówki w Rossmannie!
• Lirene • Balneoksmetyki • - dwa micele, których nie polubiłam od razu

• Lirene • Balneoksmetyki • - dwa micele, których nie polubiłam od razu

Moim zdaniem płyny micelarne zrewolucjonizowały demakijaż. Niech podniesie rękę osoba, która jeszcze nie miała okazji używać tego kosmetyku do demakijażu - zapewne będzie takich niewiele o ile w ogóle. Wśród miceli znajdziemy klasyki - różowy Garnier czy Bioderma, jednak chętnie testujemy różne nowości - czy kupimy w promocji, czy to je dostaniemy. Właśnie w ten sposób trafiły do mnie dwie poniższe buteleczki, o których chciałabym dzisiaj Wam powiedzieć. Duo płyn micelarny z olejkiem rycynowym Lirene otrzymałam do testów od Trusted Cosmetics, natomiast płyn micealrny Balneokosmetyki trafił do mnie poprzez jednego z kosmetycznych boxów.


Obydwa kosmetyki mieszczą się w plastikowych butelkach, które pozwalają śledzić poziom zużycia kosmetyku oraz mają standardowe otwory dozujące. Jedna różnica to pojemność - micel Lirene ma aż 400 ml (ok 15-20 zł), co sprawia, że buteleczka jest wręcz pękata w stosunku do 250 ml (ok 30 zł) pojemności Balneokosmetyki. Jeśli chodzi o markę Lirene, która wyfrunęła spod skrzydeł Dr Ireny Eris to znam ją od dłuższego czasu i bardzo lubię. Wiem, że w pewnym momencie był również boom na Balenokosmetyki, jednak w moich zbiorach pojawiło się raptem kilka sztuk - m.in lakier do paznokci. Obydwie marki są jednak polskimi producentami kosmetyków. Obydwa świetnie sprawdzają się w swojej roli - dobrze zmywają makijaż i oczyszczają cerę z resztek makijażu. Co więc było powodem, aby z marszu ich nie polubić?


Płyn micelarny z olejkiem rycynowym Lirene ma dwie warstwy - typową micelarną i oleistą, które należy wymieszać ze sobą przed użyciem, o czym zwykle na początku zapominałam będąc przyzwyczajona do zwykłych płynów micelarnych. Jeśli już wstrząsnęłam buteleczką przed użyciem, to polewałam dwa waciki jednocześnie, a niestety warstwa oleista zatrzymywała się głównie na pierwszym z brzegu. Ot, drobnostki, jednak na początku użytkowania mocno mnie irytowały. Mniej błahymi powodami jest brak możliwości użycia produktu do poprawek w makijażu, ponieważ pozostawia tłustą warstewkę. Tłusta warstewka to również zmora niektórych osób podczas wieczornego demakijażu, choć w tym wypadku akurat pocieszam się dobroczynnym działaniem olejku rycynowego i kukurydzianego na rzęsy - przy regularnym użytkowaniu obserwuję wzmocnienie rzęs. Tłustą warstwę na cerze oczyszczam żelem myjącym i po kłopocie.

Płyn micelarny Balneokosmetyki zainteresował mnie przeznaczeniem do cery wrażliwej i normalnej. Nie raz zdarzało mi się, że kosmetyki podrażniały moją cerę - wysuszały, ściągały lub powodowały zaczerwienienie. Obecne w składzie wyciąg z kaktusa, woda oczarowa, pantenol, kwas mlekowy, ekstrakt z opuncji figowej i gliceryna stanowiły dla mnie obietnicę nawilżenia i łagodzenie podrażnień na twarzy. Pierwsze użycie - iście kremowo-świeży zapach, ślady na płatku kosmetycznym stanowiące o przeszłości makijażu na oku - bajka, prawda? Otworzyłam oczy i poczułam uporczywe szczypanie i pieczenie oczu. Pomyślałam, że zalałem je kosmetykiem, więc nie zniechęcałam się. Powtarzałam próby, jednak bezskutecznie. Łagodny dla cery kosmetyk niestety mocno podrażnia moje oczy. Świetnie się sprawdza do demakijażu twarzy, ale nie oczu. Używanie dwóch płynów micelarnych w czasie demakijażu jest dla mnie bezsensu, także niestety nie został moim faworytem. Używam u mojego faceta, raz na jakiś czas.


Znacie któryś z tych miceli?
Podzielcie się swoimi demakijażowymi koszmarkami?
Copyright © 2014 Maleńka bloguje , Blogger